Artykuły, Popularne

„Żydóweczka” Konopnickiej

2016-03-07

Maria Konopnicka napisała w 1907 roku opowiadanie „Żydóweczka”, oparte na rzeczywistym zdarzeniu doby Rewolucji 1905 roku. Konopnicka przybyła do Warszawy na przełomie 1905 i 1906 roku, „aby być świadkiem rzeczy ważnych, aby karmić wyobraźnię”. Przebywała wśród biedoty, pomagała głodnym i bezdomnym. Odwiedziła więźniów Cytadeli z darami.

„Żydóweczka” mówi o młodej dziewczynie, która wstąpiła do partii rewolucyjnej, prawdopodobnie do Bundu lub SDKPiL. Opowiadanie pierwotnie miało zostać opublikowane w Kurierze Litewskim, na prośbę Elizy Orzeszkowej, kierowniczki literackiej pisma. Orzeszkowa nie chciała jednak, żeby tekst nawiązywał do Rewolucji, ale mówił o czasach Powstania Styczniowego. Zaproponowała następujące zmiany: słowa „A był czas” na „Czas dziś już dawny”, wypowiedzi dziewczyny „Ja jestem w partii” na „Ja służę w partii” (bo nie mogła być członkiem partii powstańczej), do fragmentu „i od największego lamentu też większe” dodać „jak cała ta ziemia, jak cały ten naród, takie wielkie” oraz zmienić zakończenie na „ja? Będę służyć, dziecko!”. Konopnicka odrzuciła poprawki i opublikowała opowiadanie bez zmian w krakowskiej Krytyce w 1908 roku. Publikujemy je w całości z drobnymi zmianami (w kilku miejscach utwór wymagał uwspółcześnienia):

Żydóweczka.

Zmierzch już zapadał w mojej przygodnej siedzibie, kiedy drzwi otworzyły się cicho i cicho zamknęły, a u progu stanęła jakaś drobna postać. A był czas, kiedy drzwi otwierały się tak i zamykały często ku zmierzchowi, a ktoś u progu stawał. Ani się witał, ani tłumaczył z czym i po co przyszedł. Słowa zdawały się niepotrzebne, wprost zbyteczne nawet. Rozumiano się bez nich. Bez nich przeczuwano potrzeby, żądania. Pierwszy raz widzianych ludzi przyjmowano jak bliskich znajomych. Jak takich, na których właśnie, ot, czekano. Kto był głodny, przysiadał na chwilę i posilał się – bodaj kęsem chleba. Kto obdarty, przyodziewał z pośpiechem to, co mu podano. Kto zmęczony, zziębnięty, ogrzewał się i spoczywał nieco, po czym wysuwał się z dziękczynnym spojrzeniem, czasem i bez spojrzenia nawet, drzwi zamykały się za nim równie cicho, jak były otwarte, a milczenie, ten wielki orator niewidzialnych trybun, zalegało izbę.

Otwarły się tedy drzwi i zamknęły cicho, a u progu stanęła drobna postać z ogromnym tobołem. Stanęła, tobół na ziemię opuściła i oparłszy się o futrynę plecami, dyszała ciężko. Podeszłam bliżej. Była to żydóweczka bardzo jeszcze młoda, wątła i licho odziana. Typ silnie mauretański, gęstwa wzburzonych włosów na śniadym, wąskim czole i głębokie, złotoczarne, gorejące oczy. Z oczu tych bił krzyk – bez głosu.

Podałam jej krzesło. Wstrząsnęła głową przecząco. Stoi, usta jej drżą, gorejące oczy podnoszą się i opuszczają pod cienistą rzęsą. Bieliznę zbiera. Bieliznę od ludzi dostaje. Koniecznie musi dostać choć trochę bielizny, bo wielka potrzeba jest. Choćby najstarszej. Choć na opatrunki. Dorzucam parę sztuk. Tobół staje się cięższym jeszcze, ale ona schyla się natychmiast po niego – gdy nagle suchy, gwałtowny kaszel wstrząsa jej wąską piersią, a tobół na ziemię opada.

– Czy jest kto z tobą? Czy czeka kto, żeby ci pomóc, dziecko?

Otwiera szeroko zdumione źrenice.

– Mnie? Nie. Nikt nie czeka.

Próbuję podnieść tobół.

– Ależ to ogromny ciężar! Dorożkę trzeba wziąć.

– Co? Dorożkę? Czterdzieści groszy? – A ony głodne są…

– To stróżowi każę… Choć ze schodów.

– Nie, nie! Ja sama! Co ze mną takie delikatności? Ja to zaraz sama…

– Ale ojciec i matka gniewać się będą, że takie ciężary dźwigasz!

– Ojciec?… Matka?… Żeby mnie nagła śmierć potkała, toby ony nic nie mówiły.

– Jak to? Co ty powiadasz? Takich niedobrych rodziców masz?

Zatrzęsła gęstwą włosów – zatrzepotała rękami.

– Ony dobre!… Ach, jak ony dobre są!… Jakie łaskawe!… Onyby na mnie dmuchały, jak na tego ptaka. Onyby mnie na rękach nosiły! Ja u nich jedna tylko. A jej!… Żeby ja była porządna dziewczyna, onyby mnie samym miodem smarowały!

Jęk był w tych słowach i krzyk tryumfu zarazem.

– A cóż ty?… Nie jesteś porządna dziewczyna?

– Nie. Ja jestem z partji. A ony hasydy. Ony się musiały mnie wyprzeć.

Stęknęła głucho.

– Ach, jak ony płakały! Jak włosy darły! Ojciec, matka włosy darły i płakały… Żeby ja trzy razy umarła i żeby mnie trzy razy pochowali, toby takiego płakania nie było.

– I tak ich odeszłaś w tym płaczu?

– Ja musiała. Ja chora z tego była, a musiała. Tam takie nieszczęście… Takie zabicie… To ja się więcej niż pięć razy wracała i pod próg leżała, i głową o drzwi biła, i słyszała, jak ony lamentowały, i więcej niż pięć razy wstawała i szła precz. Ja musiała… Tam takie… Takie… Ach!…

Dotknęła obu rękami zapadłych policzków i zakołysała sobą.

– …I od ojca większe, i od matki większe, i od największego lamentu też większe. Ja nie mogła…
Milczała chwilę, oddychając szybko, głębokim, ciężkim jękiem. Nagle podniosła głowę.

– A pani?… Jak by pani zrobiła?

Utkwiła we mnie niespokojne, złoto-pałające oczy. Łzy grube padały dużymi, osobnymi kroplami po jej wychudłej, poczerniałej twarzy. Spuściłam wzrok.

– Ja?… Nie wiem, dziecko.

Źródło:

  • M. Konopnicka, Żydóweczka, Krytyka, X, 1908, t. 1, z. 6, s. 521-523,
  • A. Brodzka, Rok 1905 w twórczości Marii Konopnickiej, [w:] Pamiętnik Literacki 46/3, 1955, s. 41-42.
Maria Konopnicka - Drzeworyt Aleksandra Regulskiego, "Tygodnik Ilustrowany" 1883, nr 39 s. 193. Źródło: Polona.

Maria Konopnicka – Drzeworyt Aleksandra Regulskiego, „Tygodnik Ilustrowany” 1883, nr 39 s. 193. Źródło: Polona.