Artykuły, Popularne

Strajk szkolny w Łomży

2016-02-04

Strajk szkolny objął swoim zasięgiem wiele miast w Polsce. 3 lutego 1905 roku wybuchł w Łomży. Choć uczniowie i uczennice łomżyńskich gimnazjów byli bardzo zdeterminowani w walce o szkołę polską, ich postulaty nie zostały spełnione, a naukę wkrótce wznowiono przy wzmożonej kontroli policyjnej. W następstwie buntu kilkadziesiąt młodych dziewcząt i chłopców zostało bezpowrotnie usuniętych ze szkół i zmuszonych tym samym bądź do przerwania nauki, bądź do znalezienia innego miejsca, w którym jej kontynuacja byłaby możliwa.

Jedną z osób wyrzuconych z gimnazjum żeńskiego za udział w organizacji strajku była Maria Rychter, późniejsza działaczka niepodległościowa – członkini Polskich Drużyn Strzeleckich, działaczka PPS i POW; w czasie II wojny światowej w AK, uczestniczka Powstania Warszawskiego. Oto jej wspomnienie pierwszego dnia strajku:

Byliśmy jedni z najpierwszych. Może brzmi to trochę nieprawdopodobnie na tle mego rodzinnego, na ogół sennego miasta – ale przed laty zdarzyło się tak istotnie. W przeddzień wybuchu – w dniu 2. lutego – zostałam zawiadomiona przez jednego z ósmoklasistów (sama byłam podówczas w siódmej) o koleżeńskim, nader ważnym zebraniu, mającym się odbyć o godzinie 6.00. W parę godzin później, szłam już na nie z zawiadomionymi przez siebie koleżankami, myśląc trochę niepewnie o tajemniczym jutrze, o którym nic nie wiedziałam.

Na miejscu, tj. w mieszkaniu pp. R., jedynym w całej Łomży, które można było na podobny cel pozyskać, zastałyśmy już sporo kolegów i koleżanek. Jak dowiedziałam się, powiadomiono tylko delegatów klas: 6, 7 i 8, obu gimnazjów. Nastrój zebrania był, pamiętam, gorączkowy, ale i poważny: żadnych śmiechów i sporów. Mówcy – było ich dwóch, z przeciwległych obozów, mówili krótko, mocno rzucając zgodny okrzyk: – Nie chcemy!

Stałam milcząca, pełna kłębiących się myśli i uczuć. Serce biło mi mocno, mocno… Skądś z tłumu padło rychło ważkie słowo: – Kiedy? – Kiedy? – Jutro! Zaraz po pierwszej lekcji!

Nikt się nie spiera, ani chce zyskać na czasie. Zjawia się wtedy duża karta papieru, na której wpisujemy swe nazwiska, dając najuroczyściej swe pierwsze słowo honoru.

***

Nie mogłam się doczekać zimowego ranka, pamiętnego dla Łomży dnia 3 lutego 1905 roku. Byłam pełna trwogi, aby coś nieprzewidzianego nie stanęło mi na przeszkodzie. Niecierpliwość moja była tym większa, że miałam powierzony sobie obowiązek poinformowania klas 2. i 5. o mającym nastąpić wybuchu.

Małe zastałam, na szczęście, „bez opieki”. Były trochę zdumione i przerażone, ale słowa siódmoklasistki przyjęły jak rozkaz. Obiecały, że wystąpią. W 5. klasie, wiedzącej jednak już coś nie coś, poszło, oczywiście, jak z płatka. Rada więc pośpieszyłam do siebie.

Do klasy wzburzonej a cichej wchodzi już nauczyciel języka rosyjskiego: – Cztoż wy, nakanunie wielkichsobytij? – powiedział na wpół ze śmiechem. Ale klasa milczała, nieczuła na żarty, które były od niej tak dalekie. Lekcja – ostatnia w życiu lekcja w szkole rosyjskiej – ciągnęła się leniwie i długo.

Po dzwonku – wedle umowy z wczorajszego dnia – nie ruszałyśmy się z miejsc. Musiałyśmy pomówić wreszcie ze „swojemi”, bowiem roztropnie, wobec istnienia w klasie córek wysokich urzędników rosyjskich – odkładałyśmy to na ostatnią chwilę. Jedna z nas, obecnych wczoraj na zebraniu, zajęła miejsca nauczyciela i krótko, ale wzniesionym głosem powiedziała o zamierzonej przez nas akcji, a wreszcie, patrząc na skamieniałe miny siedzących w drugiej ławce „potentatek” zapytała: – Kto jest przeciwny – niech wstanie!

Och, oczywiście, że były przeciwne! Zerwała się zaraz – tak zwykle miła i liberalna – a teraz do żywego dotknięta, córka dyrektora banku państwa. – To jest gimnazjum rosyjskie i o żadnej innej szkole mowy być tu nie może! – rzekła nam z miną godną królowej. Za nią wypowiedziały się wszystkie Rosjanki – za wyjątkiem dwóch – Żydówki dyplomatycznie milczały.

Niewiele jednak zostawało nam czasu na roztrząsanie przykrego wrażenia, jakie zostawiło to zajście, trzeba było bowiem objąć dowództwo nad młodszymi, grupującymi się trochę bezładnie w sali rekreacyjnej. Był już czas wielki – dzwonek wzywał je z powrotem do klas. Szybko wmieszałyśmy się w tłum, organizując okrzyk zbiorowy, żądający przybycia dyrektora. Był nim rzadko widziany przez nas dygnitarz – naczelnik Łomżyńskiej Dyrekcji Szkolnej. Zamiast niego, zjawiła się przed zbuntowanym gronem – poczerwieniała z gniewu „naczalnica”. – Proszę w tej chwili – do klas! – powiedziała majestatycznie. Ale wobec naszej stanowczej postawy spuściła natychmiast z tonu. – Czego więc chcecie? – zapytała już bez żadnej pewności siebie. Kartkę z żądaniami, przechodzącą z rąk do rąk, podała przełożonej dziwnym zbiegiem kol. Nikitina, jedna z tych dwu Rosjanek siódmej klasy, która znalazła się w naszym gronie.

Stojąc przy progu swojej opuszczonej klasy, widziałam wyraźnie jak trzęsły się ręce „naczalnicy”, gdy przyjmowała nasz memoriał. Zaledwie rzuciwszy nań okiem, wybuchnęła spazmatycznym łkaniem: – Słuchajcie, czekajcie, dzieci – powiedziała przez łzy – ja wam przecie tego dać nie mogę. Podam wasze żądania wyżej – a tymczasem – wróćcie do klasy! – zakończyła już tonem błagalnej prośby. Byłyśmy jednak nieczułe zarówno na rozkaz, jak i na łzy. – Nie! – Idziemy do domu! – Do domu! – brzmiała komenda dla czekającej na nasze skinienie wzburzonej masy. Wszystkie rwącym potokiem rzuciły się ku drzwiom szatni. Palta, kapelusze szarpane niecierpliwymi rękoma, migały w powietrzu. Ścisk i zamęt: wszystko wre i kipi. Nagle przybywa „siła obronna” w postaci „dam klasowych”. Spotykamy z ich strony opór prawie fizyczny. – Dokąd? – Kto wam pozwolił? – pytają nas groźnie. Odpowiadamy stanowczo, prawie wyzywająco. – Oczywiście, po polsku. – Same! Proszę pozwolić nam przejść! – Do mnie zbliża się ta, którą przywykłam szanować i lubić i patrzy na mnie siwymi oczyma, w których po raz pierwszy w życiu spostrzegam trwogę. Jakby z oddali słyszę jej głos. Nie zdaję sobie nawet sprawy, w jakim mówi do mnie języku, bo do mej świadomości dochodzi tylko znaczenie jej słów. – Stój, nie chodź! Tam jest nieszczęście! – Odsuwam się od niej i mówię, patrząc jej prosto w oczy. – Tak. Ja muszę iść! – Po chwili zapominam już o niej, gdy biegnę ze schodów na ulice, na której nas czekać mają uczniowie.

Na ulicy jednak pusto i głucho. Coś widać zaszło nieprzewidzianego. Klika z nas idzie szybko w stronę męskiego gimnazjum. Ku nam biegną już dwie koleżanki, wołając: – Zamknięte! Uczniowie zamknięci! – Zatrzymujemy się w niepewności, ale oto zjawiają się malcy. Za nimi z wolna idą starsi, którzy potrafili wyrwać się spod klucza. Jest już cała fala, w której giniemy zupełnie. Pytają nas jeden przez drugiego. Mówimy krótko gorączkowo – przerywają nam okrzykami, wyrażającymi swe uznanie, ale wreszcie pytają, czy lekcje są przerwane. Wspominając nasze Rosjanki, idziemy sprawdzić. Rzeczywiście, jak najwyraźniej słychać tak dobrze znany nam dźwięk dzwonka. Chłopcy śmieją się i wchodzą w kilkunastu do gmachu, mimo oporu wiernego w swej władzy Iwana. Po chwili wracają – a tuż za nimi wychodzą z wolna przestraszone Żydówki, rozgniewane Rosjanki i malutkie Polki-wstępniaczki, zamknięte w klasie podczas krytycznego momentu.

Lekcje zostały przerwane. Sądzimy więc, że zrobiłyśmy na razie wszystko, co do nas należało, i postanawiamy rozejść się. Przed odejściem jednak pocieszamy spłakane wstępniaczki, wysyłając je do domów, oraz naznaczamy sobie godzinę schadzki poobiedniej.

Po południu o tej że godzinie 6.00, w tym samem mieszkaniu co wczoraj, zeszliśmy się na walną naradę. Zebranie tym razem niezbyt liczne, odbyło się w pokoiku koleżanek, wśród biało zasłanych łóżek, na których posiadaliśmy bez pardonu.
Właściwie mówiąc, był to jeden zgodny okrzyk triumfu. Mówiliśmy wszyscy, przekrzykując się i przerywając sobie nawzajem. Wreszcie odezwał się głos, skierowujący nasze „obrady” na inne tory. Oto jeden z chłopców opowiedział, co ich spotkało w 3. klasie, gdy poszli „rozpędzać łamistrajków”. Natrafili tam na lekcję Niemki. Ta rychło zorientowała się w sytuacji i może jedna jedyna z całego nauczycielskiego grona nie straciła głowy, bo, zatarasowawszy sobą drzwi – kazała posłać po wojsko. Chłopcy jednak umknęli, wywalono drzwi. Opowiadanie zrobiło swój efekt. – Służka – Szpiega na latarnię – wołali z oburzeniem chłopcy. Latarnia jednak została odłożona na kiedy indziej, bo trzeba było pomówić przede wszystkim o nowych naszych obowiązkach, uważając, że losy młodszych i w ogóle szkoły, leżały w tej chwili na naszych barkach. Postanowiliśmy więc, że mamy czuwać po progiem owych uczelni, aby tych progów nie dotknęła więcej noga polska. Postanowiliśmy wytrwać do ostatka…

Uwaga: Pisownia została uwspółcześniona dla wygody czytania.

Źródło: M. Rychterówna, Pierwsze słowo honoru (strajk gimnazjum żeńskiego w Łomży), [w:] Walka o szkołę polską. W 25-lecie strajku szkolnego, Warszawa 1930, s. 141-144.

Przygotowanie: Ewa Linek.

Baner - Walka o szkołę polską